Wywiad z Małgorzatą Klunder autorką książki „Droga do Achtoty. Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej” Wydawnictwo Replika

klunder

Premiera drugiego tomu sagi o rodzinie Niziołków pt. „Droga do Achtoty” to okazja do bliższego poznania autorki „Niziołków z ulicy Pamiątkowej”. Z przyjemnością zapraszam do przeczytania wywiadu z Małgorzatą Klunder.

 

Aneta Kwaśniewska: – Po lekturze obu tomów sagi o rodzinie Niziołków nasuwa się pytanie co czyta sama autorka? Czy ma Pani ulubiony gatunek literacki, po który sięga najchętniej? Może konkretne tytuły?

 

Małgorzata Klunder: – Pierwszy tom opowieści o Niziołkach to w dużej mierze także ściąga z kluczem, co czyta i co kocha autorka. Zatem na miejscu pierwszym, bo chronologicznie, Sienkiewicz. Potem w kolejności, rzecz jasna, „Władca Pierścieni”, kochany nieortodoksyjnie, bo na równi z filmem, za co każdy rasowy Tolkienista od razu zesłałby mnie na banicję. Wśród książek-przyjaciół, takich, do których wraca się regularnie ku pokrzepieniu serca, poza dziecięcymi Niziurskim, Bahdajem i Nienackim (A tak! Nie zapieram się! Kiedy do mnie dotarło, że Pan Samochodzik był ormowcem, było już za późno na odkochanie się.): Łysiak, „Don Camillo”, Cejrowski, „Lalka” Prusa, kryminały Agaty Christie i Joanny Chmielewskiej. I Kaczmarski oczywiście. Na bieżąco zachłannie co się da. W tej chwili na kupce przy łóżku leżą w świętej zgodzie: „Ludziska” („Don Camillo” V), „Rio Anaconda”, „Działa Nawarony” (książka to zupełnie inna opowieść, niż film!), „Oczko. Miniatury (anty)klerykalne” Krzysztofa Popławskiego OP i „Życie na pełnej petardzie” ks. Jana Kaczkowskiego, plus kilka tygodników i miesięczników.
Jeżeli chodzi o gatunek literacki, odpowiem przekornie – nie przepadam za fantasy. Jako prosty niziołek muszę mieć w lekturze chociaż jedną stałą: historyczny czas, geograficzne miejsce akcji, albo przynajmniej imiona, które dają się zapamiętać. Jak to, zapyta Pani, to skąd w takim razie miłość do „Władcy Pierścieni”? A, bo tam jest Stała innego rodzaju…

 

A.K.: – Ciepło rodzinne, wzajemne zaufanie, wspaniały rodzinny klimat z odrobiną szaleństwa oczywiście. Czy łatwo zbudować takie realia w książce? Czy zdarza się Pani słyszeć, że Niziołkowie są porównywani do Borejków?

 

M.K.: – Oczywiście. Pani Musierowicz Małgorzata i ja Małgorzata, u niej Poznań i u mnie Poznań … Mało tego, ja jestem jeżyckim dzieckiem, wychowanym na Poznańskiej, Żurawiej i w parku Sołackim, a moja dziecięca droga do parku Moniuszki wiodła niedaleko domu Borejków. Nie ukrywam, ze specjalnie ulokowałam Niziołków na Wildzie, żeby tych odniesień było mniej. Niemniej myślę, że jest też parę różnic, tyle że mnie samej niezręcznie o tym mówić. To może tylko dwie: u Borejków nie ma księdza w rodzinie i przez calutki czas akcji, od roku siedemdziesiątego siódmego do dzisiaj, nie hodują żadnego zwierzaka. Tylko Bobcio miał myszy, no a potem dorosły Florian całe gospodarstwo na wsi. Przy czym muszę podkreślić: kochałam, kocham i będę kochać wszystkie książki Małgorzaty Musierowicz – i te wydane i te, które ma jeszcze w głowie.
Czy łatwo napisać o dobrych ludziach? I tak, i nie. Pisze się sympatycznie i radośnie, ale trzeba cały czas się gimnastykować, żeby to dobro było atrakcyjne. Bo znacznie prościej jest napisać głęboką, psychologiczną powieść o, dajmy na to, mordercy takim jak Hannibal. Albo o księdzu-alkoholiku i pedofilu do tego. A jak to zrobić, żeby czytelnik pokochał księdza, który poważnie podchodzi do ślubu celibatu? I narzeczonych, którzy postanowili poczekać do ślubu? I tytułowych Roberta i Różę, którzy ani razu nie mieli pokusy, żeby rozejrzeć się za kimś innym? W tym miejscu znowu panią zaskoczę, bo powiem, że udało się to znakomicie Joanne Rowling, autorce „Harry’ego Pottera”, bo dobro jest u niej atrakcyjne i radosne, a zło w osobie Voldemorta – depresyjne i NUDNE!

 

niziolkowie

A.K.: – Niziołkowie to książki z pasją i łatwo to wyczuć. Jakie są Pani pasje na co dzień?
M.K.: – I znowu oba tomy, z niebagatelnym udziałem Róży, mogą służyć jako ściąga z kluczem co do pasji czy wręcz fiołów autorki. To pasje literacko-historyczne z królami Polski (i nie tylko Polski) na czele, a na czele tego czoła stoi oczywiście Bolesław Śmiały pospołu z biskupem ze Szczepanowa. Moja poprzednia książka, „Mord na zamku”, to były boje o godność Przemysła II, do którego przyległo odium żonobójcy. Z klimatów bardziej nam bliskich: tak bardzo bym chciała, żeby nakręcono film na podstawie „Zośki i Parasola” Aleksandra Kamińskiego, czyli dalszego ciągu „Kamieni na szaniec”. Film Glińskiego mi się podobał, ale „Miasto 44” już nie. No i oczywiście z całego serca chciałabym przekonać pana Łysiaka do twórczości Jacka Kaczmarskiego, bo kocham ich obu, ale to chyba niewykonalne…
Mam też kilka pasji (Czy to dobre słowo? Może trzeba by rzec: obsesji?) religijnych, które również przy każdej okazji wpycham swoim bohaterom w usta (kazanie o Marii i Marcie się kłania). No i po prostu żadną miarą nie potrafię w sobie wzbudzić odrobiny choćby empatii i miłosierdzia dla księży, którzy porzucili kapłaństwo. Jak raz dałeś słowo, to je szanuj, bo masz tylko jedno! I absolutnie nic mnie nie obchodzą okoliczności. Bo biskup był zły? No to co? Biskup dla ciebie ważniejszy?
I właśnie dlatego mój Jan Peregryn jest, jaki jest, przy czym z całą premedytacja mogę w tym momencie zaspojlerować, że nigdy nie przestanie, zgodnie ze słowami Elki.

 

A.K.: – Poczucie humoru i świetne dialogi to również cechy charakterystyczne dla Pani książek. Pomysły przychodzą same czy trzeba ich szukać?

 

M.K.: – Mało, że przychodzą same, one mną rządzą, a mnie wolno tylko spisywać. O fenomenie, jak to bohaterowie wyrywają się autorowi z rąk, pisała choćby moja ukochana Chmielewska we wstępie do „Wszyscy jesteśmy podejrzani”. Nic a nic nie koloryzuję, tak właśnie jest w moim przypadku. Oni robią, co chcą, ja się muszę dostosować. Prosty przykład: scena, w której Janek zajeżdża na motorze pod plebanię księdza Wieczorka. W mojej pierwotnej wersji miało być tak, że Pip przyjechał po cywilnemu i chciał się za węgłem przebrać w sutannę. Nie zdążył, bo proboszcz, sfrustrowany, że mu na siłę wciskają wikariusza, zaszedł go od tyłu i palnął mowę: „Jak się przychodzi do starszego księdza, to trzeba zadbać o strój!…” I co? Guzik. Janeczek wsiadł na motocykl w pełnej zbroi, jak ojciec Mateusz, zajechał na Krzesiny, przedstawił się, a proboszcz WYRAŹNIE POWIEDZIAŁ (I ja to usłyszałam!): „Jaja sobie ze mnie robisz, synu?”.
Cała końcówka trzeciego tomu przyszła do mnie w całości obrazem i dźwiękiem, kiedy byłam w trzech czwartych „Drogi do Achtoty”. I nic innego nie mogłam zrobić, jak szybko to spisać, bo drugi raz już by nie przyszło. No i właśnie w ten sposób trzeci tom zaczął się od końca, nawet mój mąż ze mnie pokpiwał: „Jak ty zepniesz te dwa końce mostu?”. Czy spięłam? Mam taką cichutką nadzieję…

 

A.K: – W ogóle skąd pomysł na sagę o rodzinie Niziołków?

 

M.K.: – Pomysł na rodzinę Niziołków chodził po mnie od bardzo, bardzo dawna; może piętnaście, albo nawet i dwadzieścia lat wstecz, w każdym razie jeszcze przed Przemyłem i Ludgardą, a co do tamtych zmobilizowałam się na 750-lecie lokacji Poznania, czyli w roku 2003.
Miałam w głowie takie sceny-repery, do których tylko trzeba było „tylko” dowiązać akcję, wśród nich na pierwszym miejscu: nadawanie dzieciom imion, podróż Elki pociągiem do Zakopanego, no i ta najważniejsza, do której zdążają wątki i nitki we wszystkich czterech częściach, mianowicie kiedy Janek nie chce zdradzić tajemnicy spowiedzi. (Spowiedzi najbanalniejszej z banalnych, jak się można domyślać z subtelnych przesłanek, a jednak o mało nie położył głowy). Jak to zwykle w życiu bywa, zawsze coś stawało na przeszkodzie. W pewnym momencie wmówiłam sobie, że nie mogę pisać powieści, tylko co najwyżej krótkie formy, i przez dobrych kilka lat wyżywałam się na łamach blogu.
I w końcu dwa lata temu mój starszy syn obwiózł mnie po Szkocji, niech mu to w niebiesiech będzie zapisane, która to wyprawa zadziałała na mnie tak dobroczynnie, że dodała sił i energii. Dopingował mnie mąż, córki i przyjaciółka Ewa z Krakowa, którzy dopraszali się o każdy następny rozdział. Potem już leciało samo – proszę porównać pytanie czwarte…

 

A.K.: – Plany twórcze na kolejne miesiące?

 

M.K.: – Po pierwsze, dokończyć czwartą część Niziołków, czyli „Tadeusza od spraw zwykłych”. Zostało już niewiele, ale jak to zawsze bywa, końcówka może być trudna. Potem… potem muszę wywiązać się z obietnicy danej ojcu Górze i napisać książkę o Lednicy, a ściślej o bracie Mieszka I, który nad wodami jeziora Lednickiego… Nie, nie mogę zdradzać akcji. Z tym, że nie będzie to dla mnie żadna męka, bo brat Mieszka chodził po mnie jeszcze wcześniej, niż Niziołkowie. No, powiedzmy, ex aequo z nimi. A jeszcze potem zobaczymy. Jedno mogę obiecać – zawsze z uśmiechem radosnym, nawet w sytuacjach ekstremalnych.

 

A.K.: – Serdecznie dziękuję za rozmowę.

 

M.K.: – Dziękuję i pozdrawiam czytelników.

Beznazwy-12Podziękowania dla Wydawnictwa Replika http://replika.eu

 

Brak możliwości komentowania.